JazdaMiejska.pl | moto magazyn

Mistrzowie dojechali do mety

Data publikacji: 2010-11-16

To już jest koniec. Mowa oczywiście o sezonie Formuły 1 i rajdowych mistrzostwach świata (WRC). Czas na obiecane analizy i podsumowania.

No, to zacznijmy może od "jedynki". Raz jeszcze mogę napisać, że głupio jest mi mówić "a nie mówiłem?". Dzisiaj chyba jednak śmiało mogę to powiedzieć, choć w kilku przypadkach naprawdę wolałbym nie mieć tej satysfakcji.

W felietonach z początku i półmetku sezonu F1 rozpoczynałem od Roberta Kubicy. Do naszego jedynaka w tych najbardziej prestiżowych wyścigach świata chciałbym nawiązać nieco później. Na wstępie parę słów o głównych bohaterach i antybohaterach zakończonego cyklu.

NA CELOWNIKU

Tomasz Niejadlik

Gdzie dwóch się bije...

W marcu pisałem, że rok 2010 nie będzie stał pod znakiem takiej wielkiej dominacji dwóch "dzielących i rządzących" ekip, jak miało to miejsce w kilku poprzednich sezonach. Tego akurat spodziewało się wielu i tak właśnie się stało. Do ostatniego wyścigu mniej czy bardziej realne szanse na tytuł indywidualnego mistrza świata zachowało aż czterech kierowców, reprezentujących trzy zespoły. W przeszło sześćdziesięcioletniej historii Formuły 1 nie było jeszcze takiego sezonu, że do końca cyklu grand prix w walce o mistrzostwo formalnie pozostawało tylu zawodników. Napisałem "formalnie", bo wydawało się, że walka o najcenniejsze laury w Abu Zabi rozegra się pomiędzy liderującym w klasyfikacji Fernando Alonso a Markiem Webberem. Sławny Flavio Briattore przekonywał wręcz, że temu pierwszemu już chyba tylko katastrofa może odebrać kolejny, upragniony tytuł. Hiszpan w minionym tygodniu buńczucznie podkreślał, że "na sto procent zostanie mistrzem i po prostu nie ma innej opcji". Większość komentatorów przed startem GP Abu Zabi szanse trzeciego w klasyfikacji Sebastiana Vettela uznawała za wręcz iluzoryczne. Piękno tego sportu na szczęście polega na tym, że potrafi on być niesłychanie nieprzewidywalny. Kalkulacje na papierze, a wyścigowa rzeczywistość w naprawdę wielu przypadkach nie idą ze sobą w parze. Tak było i tym razem.

W lipcu pisałem, że prywatnie wolałbym, aby po mistrzostwa sięgały teamy, za którymi stoi prawdziwa motoryzacyjna tradycja i koncerny samochodowe, a nie jakiś nieprzyzwoicie bogaty właściciel fabryki gazowanych napoi. Cóż, taka moja romantyczna natura... Spodziewałem się jednak, że to właśnie stajnia Red Bull ma najbardziej realne szanse na tytuły. Na półmetku rywalizacji palmy pierwszeństwa dzierżyli kierowcy McLarena. Napisałem wówczas, że wysoce prawdopodobne jest to, że sytuacja jeszcze się odwróci na korzyść zespołu spod znaku czerwonego byka. Przed sezonem niemała grupa "speców" stawiała głównie na Ferrari, wspominanego McLarena i Mercedes GP. Zespół Christiana Hornera uchodził w tych typowaniach za "tego czwartego, mocnego, ale może odrobinę słabszego". My od początku spodziewaliśmy się, że ekipa z Milton Keynes może poważnie zawalczyć o obie korony.

Vettelowi i reszcie trzeba oddać sprawiedliwość. Red Bull zasłużył na tytuły zarówno w klasyfikacji kierowców, a także i konstruktorów, jak żaden inny zespół. Byli po prostu najlepsi, najrówniej jeżdżący w kontekście całego sezonu, w kwalifikacjach deklasowali rywali. Kilka niezwykle pechowych zdarzeń i młodzieńczy temperament 23-letniego Niemca o mały włos nie pozbawił ich indywidualnego mistrzostwa. Dar od losu otrzymał pyszałkowaty Alonso. Mimo, że od lat Ferrari dla mnie, podobnie chyba jak i dla większości fanów F1, jest jednym z ulubionych zespołów, to bardzo się cieszę, że Hiszpan dar ten jednak zaprzepaścił.

Witalij, nu pagadi...

Niezwykła buta Alonso była już wyraźnie widoczna w 2007 roku w otwartym konflikcie z ówczesnym kolegą z zespołu Lewisem Hamiltonem. Nie chciałbym tu bynajmniej w jakiś sposób usprawiedliwiać Brytyjczyka z pewnych jego starych grzechów, ale Fernando w całej sprawie też bynajmniej nie wykazywał się wielkodusznością. Podczas startów w Renault frustracja Alonso narastała, przez co nierzadko na torze w stosunku do rywali zachowywał się, delikatnie rzecz ujmując, mało elegancko. Do tego regularnie z byle powodu stroił fochy i co jakiś czas publicznie oskarżał konkurentów o wyimaginowane przewinienia.

W sezonie 2010 po transferze do Ferrari były mistrz świata przeszedł już jednak samego siebie. O mało nie wpakował w bandę swojego kolegi z zespołu, Felippe Massy przy zjeździe do pit-stopu, lista zawodników doświadczających jego wielu nieeleganckich zachowań na torze zrobiła się naprawdę długa, ponadto ciągnęły się dalsze żale i oskarżenia. Szczytem było zachowanie Hiszpana po ostatnim wczorajszym grand prix, kiedy to po przekroczeniu linii mety podjechał do Witalija Pietrowa, partnera Kubicy z Renault i zaczął wygrażać mu pięścią tylko dlatego, że Rosjanin... nie dał się wyprzedzić. To absolutne zaprzeczenie sportowej postawy. Alonso na torze coraz częściej wykazuje się daleko posuniętym egoizmem, dążeniem do celu niemal za wszelką cenę. Zachowuje się niekiedy tak, jak gdyby oczekiwał, że kierowcy nie walczący bezpośrednio o tytuły, będą ustępowali mu miejsca i potulnie dawali się byłemu mistrzowi wyprzedzać.

Mistrzem został jednak Vettel, który jest niewątpliwie największym bohaterem zakończonego przedwczoraj sezonu. Dziesięć pole position w jednym cyklu bynajmniej nie było przypadkiem. Takim wynikiem mogą poszczycić się jedynie największe legendy F1. Kierowca Red Bulla do panteonu sławy dołączył też z jeszcze jednego powodu. Jest najmłodszym w historii kierowcą, który zwyciężył w tym czempionacie. Tego rekordu pozbawił wspominanego powyżej Lewisa Hamiltona. Parę słów o Angliku. Mimo, że w całym sezonie zajął dopiero czwarte miejsce, rywalizował z Pietrowem w ilości nieukończonych i zepsutych wyścigów, a jego McLaren w klasyfikacji konstruktorów był drugi, to chyba jednak Brytyjczyka w pewnym sensie też można uznać za pozytywną postać tego sezonu. Widać, że dojrzewa jako sportowiec. Po wyścigu na torze Yas Marina z klasą pogratulował Vettelowi triumfu. Nadal zdarza się, że przeszarżuje podczas jazdy, ale chyba kończy z bezpardonowym atakowaniem rywali, z czego do niedawna słynął. Jego wypowiedzi są coraz bardzie wyważone, jest w nich coraz więcej umiaru i szacunku dla rywali. Przed dwoma, trzema laty nagła ogromna popularność, wielkie pieniądze i nieco zaskakujące, doskonałe wyniki chyba po prostu przerosły tego młodego chłopaka. Nie radził sobie w wielu sytuacjach z emocjami, co, niestety, przenosiło się także na tor. Dzisiaj jest już chyba nieco innym zawodnikiem. Podobnie w trakcie tego sezonu niekiedy zachowywał się Vettel, choć w końcówce zachował jednak sporo zimnej krwi i dzięki temu został mistrzem globu. Miejmy nadzieję, że Niemcowi woda sodowa zbyt mocno do głowy nie uderzy.

Uczciwość czy intuicja?

Za wielkich bohaterów sezonu niewątpliwie trzeba uznać cały team Red Bulla. Ukłony tu kierować trzeba zwłaszcza w stronę szefa zespołu Christiana Hornera i genialnego inżyniera, dyrektora technicznego Adriana Neweya. To oni wraz z całym sztabem ludzi odpowiadali za konstrukcję tego niesamowitego tegorocznego bolidu RB6 i ustawienia, które dały Red Bullowi tytuły, mimo, że jednostki napędowe Renault podobno osiągały nieco gorsze parametry od silników Mercedesa i Ferrari. Wielki szacunek szefom zespołu należącego go Dietricha Mateschitza należy się z jeszcze jedną rzecz. Nie wiem, czy była to po prostu sportowa postawa, czy też niesamowita intuicja. Gdyby w przedostatnim tegorocznym wyścigu o GP Brazylii zastosowano zabroniony team order i Vettel dał się wyprzedzić mającemu teoretycznie większe szanse na tytuł Webberowi mistrzem świata prawdopodobnie byłby Fernando Alonso, a tak scenariusz końcówki sezonu był dla kibiców naprawdę niezwykły. Naprawdę brawo dla Hornera i jego ludzi za to, że w F1 po raz kolejny nie wygrała chłodna kalkulacja.

Teraz krótko jeszcze o antybohaterach. Poza wspominanym Alonso na myśl nasuwa mi się tu jeszcze głównie jedno nazwisko - Michael Schumacher. W marcu napisałem, że w ogóle nie wierzę w udaną reaktywację byłego mistrza i widać, że się nie pomyliłem. Nadal zatrudnienie tego najbardziej utytułowanego w historii F1 zawodnika uważam za bardzo duży błąd ze strony Mercedesa. Podobnie z Rosbergiem, który jest dla mnie kierowcą co najwyżej średnim. Jeśli koncern ze Stuttgartu nie pójdzie po rozum do głowy, to nie widzę ich w walce o mistrzowskie tytuły także w kolejnych sezonach. Team de facto broniący tytułów w pierwszej czwórce w klasyfikacji konstruktorów co prawda się załapał, ale chyba oczekiwania były znacznie wyższe.

Podobnie rzecz ma się w przypadku Roberta Kubicy. W naszym kraju nie brakowało tych (łącznie z rzekomymi ekspertami F1), którzy przed sezonem liczyli, że krakowianin rok 2010 zakończy na jednym z czołowych miejsc. Dużo mówiło się o podium cyklu. Jak wyszło, wiemy wszyscy. Ósme miejsce ujmy raczej nie przynosi, ale jeżdżąc w barwach BMW Sauber kończył już mistrzostwa na czwartej i szóstej pozycji. W dwóch poprzednich felietonach starałem się odrobinę studzić nastroje kibiców. Osobiście stawiałem na miejsca 6-8. (i to raczej bliżej ósmego niż szóstego) i jak widać nie pomyliłem się. Dla mnie osobiście podpisanie przez Roberta kontraktu z Renault nastąpiło zbyt pochopnie i było małym krokiem wstecz. Polak po ubiegłym sezonie miał już tak wyrobioną markę w F1, że naprawdę można było nieco staranniej poszukać nowego pracodawcy. Nie spodziewałem się, że były kierowca BMW Sauber będzie przebierał w ofertach mocnych stajni jak ulęgałkach, ale można było pokusić się o zdecydowanie dłuższe negocjacje z różnymi zespołami.

 

Symbolika, czyli zmiennik jedzie z przodu

Na całe szczęście ten krok wstecz był naprawdę mały. Kubica cały czas udowadnia, że jest świetnym zawodnikiem i możnym Formuły 1 nie pozwala o sobie zapomnieć. W chwili, gdy piszę te słowa już trwają spekulacje na temat ewentualnej zmiany przez Polaka barw przed przyszłorocznym sezonem. Od spekulacji do realizacji jest, jak wiadomo, jeszcze długa droga, ale według mnie krakowianin ma na to spore szanse. Przede wszystkim sam tego tak naprawdę musi chcieć i zmierzać do tego. Przydałaby się też nieco większa aktywność menedżera Daniele Morelliego. Sytuacja kadrowa w czołowych teamach wskazuje, że mogą w nich pojawić się wakaty. Także jest światełko w tunelu. Na mistrzostwo w Renault (czy też Lotus-Renault, bo tak być może ten zespół już wkrótce będzie się nazywał) w dalszym ciągu nie liczę. Także szanse na miejsce w którymś z topowych teamów Kubica ma, choć cały czas odnoszę wrażenie, że pod koniec ubiegłego roku mimo wszystko było o to łatwiej. Oby tym razem wyszło, bo obawiam się, że Polakowi zbyt mocno podoba się w stajni kierowanej przez Erica Boulliera i nie będzie "cisnął" w sprawie zmiany barw. Trzeba pamiętać, że Kubica nie będzie jeździł wiecznie i pomału latka lecą, a tym samym kolejne szanse uciekają.

Przy okazji dwie ciekawe dygresje. Tegoroczny mistrz Sebastian Vettel w 2007 roku zadebiutował w wyścigu F1 podczas GP USA jako zmiennik kontuzjowanego w Kanadzie Roberta Kubicy. Tak, był wówczas rezerwowym, zastępującym Polaka. Czego do dzisiaj dokonał Vettel, a czego Kubica widać, niestety, gołym okiem. Niemiec miał szczęście, że we właściwym czasie trafił pod skrzydła Red Bulla, ale szczęściu czasami trzeba po prostu pomoc. Pomóc też mogą sponsorzy. Obecnie trzy firmy należące do Polaków inwestują w teamy F1. Każda w inny. Gdyby Kubica miał trafić do Ferrari czy Red Bulla być może łatwiej byłoby skupić ten cały kapitał wokół naszego reprezentanta, a niewykluczone, że znaleźliby się jeszcze kolejni.

Druga myśl dotyczy Fernando Alonso, który co chwila powraca tu nam jak bumerang. Hiszpan po minionym sezonie opuścił Renault, przy okazji namaszczając jako swojego następcę Roberta Kubicę (o możliwych intencjach Alonso pisałem już wcześniej). W minioną niedzielę symboliczne było, że to właśnie dwa czarno-żółte "szerszenie" (Kubica i Pietrow) dojechały do mety przed nosem bolidu kierowcy Ferrari pozbawiając go w ten sposób tytułu czempiona.

Król jest tylko jeden

W niedzielę zakończył się nie tylko sezon F1, ale także rajdowych samochodowych mistrzostw świata. Krótko na ten temat. W przeciwieństwie do naprawdę niezwykłego pod wieloma względami sezonu "jedynki", tu na samym szczycie rewolucji nie było. Jeden z moich znajomych podsumował to nawet jeszcze dobitniej: NUDA. Aż tak źle nie było, ale czasami sam się zastanawiam ile jeszcze... Loeb, Loeb Loeb, Loeb, Loeb, Loeb i jeszcze raz Loeb. Po raz siódmy z rzędu niesamowity Francuz triumfował w całym cyklu WRC. Na drugim miejscu jak zwykle jeden z kierowców Forda (tym razem Jarri-Matti Latvala). Z jednej strony powinniśmy się cieszyć, że żyjemy w czasach takiego dominatora, geniusza kierownicy, jednak z drugiej rywalizacja o najcenniejszy laur w rajdowym świecie w tej chwili już nie elektryzuje tak, jak jeszcze przed paroma laty. Podziwiam motywację Loeba, to, że jeszcze ma ochotę ścigać się niemalże sam z sobą, ale z utęsknieniem wypatruję roku, kiedy Francuz w końcu powie sobie "dość". O ile w dwóch sezonach minimalnie (o zaledwie jeden punkt) w łącznym zestawieniu pokonał Mikko Hirvonena, o tyle w tym roku po raz kolejny wręcz zdeklasował rywali.

Do nokautu przyczyniło się też to, że w tym roku nienajlepiej przygotował się fabryczny zespół Forda. O ile w minionych latach Focusy sprawiały wrażenie minimalnie lepiej predysponowanych do ścigania od Citroenów, o tyle C4 WRC w tegorocznej specyfikacji dawało chyba jednak ciut lepsze możliwości. W poprzednich latach Fordowi udawało się nawet sięgać po mistrzostwa  świata w klasyfikacji konstuktorów. W tym do nawiązania równorzędnej walki z Loebem i spółką brakowało sporo.

Parę zdań o Polakach. Mimo, że jacyś specjaliści wyliczyli, że pod kątem uczestnictwa i wyników w międzynarodowych zawodach jesteśmy jedną z czołowych nacji na świecie, to jednak o naszych osiągnięciach w tegorocznej rajdowej "lidze mistrzów" niewiele można tu napisać. Za plus należy uznać z pewnością wyniki Michała Kościuszko, który sezon 2010 w SWRC zakończył na naprawdę wysokim, piątym miejscu. Wydaje się, że Fiesta, z której korzystał w pierwszych tegorocznych rajdach, była szybsza i mniej awaryjna od Fabii, w której obecnie się ściga. Szkoda wypadku w Jordanii, bo tam była szansa na bardzo dobry wynik. Gdyby nie to, że Ford praktycznie zjechał w przepaść, być może dziś cieszylibyśmy się z jeszcze wyższego miejsca zawodnika Dynamic World Rally Team na zakończenie sezonu. No, ale tego już z pewnością się nie dowiemy. Nie ma co dywagować "co by było, gdyby...", tylko trzeba cieszyć się z tego, co jest. Sukces Michała naprawdę trzeba docenić. Jeśli 25-latek w dalszym ciągu będzie tak harmonijnie się rozwijał, to z pewnością dostarczy nam jeszcze wielu radosnych przeżyć w kolejnych latach.

 

Sezon F1 pod wieloma względami był wyjątkowy, a tym samym niezwykle pasjonujący. Rok pod znakiem WRC trochę mnie rozczarował, bo Sebastien Loeb po raz kolejny nieco zabił nam emocje. Bez względu na wszystko już teraz nie mogę doczekać się kolejnych wyczynów zarówno speców od torów, jak i fachowców od rajdów.

Autor: Tomasz Niejadlik

Komentarz do artykułu
Brak komentarzy.
SZUKAJ W SERWISIE!
Copyright © Fabryka Dobrych Pomysłów, 2009 - 2012r. O nas | Polityka prywatności | Reklama | Katalog firm Nasze strony: Modelmania | OtoModel | Magazyn RC AUTA